Wiecie co, pierwsza połowa tego dnia była średnia. Ba, była słaba.
Po pierwsze było znowu dość ciepło. Po drugie, moja mama wróciła od endokrynologa, ma pewne problemy z tarczycą, a na niej małe guzki. Nieważne, że one występują standardowo przy tych dolegliwościach i lekarz powiedział, że istnieje małe prawdopodobieństwo, że to jakieś złośliwe zmiany... Ale GUZKI. Samo słowo. Trigger. No i poszło. Nerwica to gówno...
Potem pojechaliśmy z mamą na zakupy. Źle się czułam i słabo ogarniałam. Czasem tak mam. Ale zdarzyło się coś, co mnie mocno zdenerwowało, bo i wczoraj miała miejsce podobna sytuacja. Wczoraj byliśmy w Gliwicach m.in. w Leroy Merlin, bo w końcu namówiłam mamę na wymianę drzwi wewnętrznych, no i stwierdziliśmy, że fajnie byłoby, gdyby pomiarów i porad udzielił nam fachowiec.
Mama zaprosiła nas do kawiarni. Ceny przystępne, kawa i ciasto ok, niestety potem - tak mi się zdarza w gorszym samopoczuciu - straciłam na chwilę orientację w terenie i nie wiedziałam gdzie zanieść naczynia. Babka z obsługi (młoda dziewczyna, nie jakaś Karen) zaczęła robić miny i gapić się na mnie jak na totalną kosmitkę, co bardzo mnie ubodło - tak, przez lata od czasów szkolnych począwszy byłam traktowana z dużo gorszą pogardą, ale teraz już sobie na to nie pozwolę.
Dzisiaj natomiast kupowałam coś w sklepie elektronicznym, małej sieciówce znajdującej się w najbliższym centrum handlowym, i typ opryskliwie mnie potraktował jak próbowałam mu wyjaśnić o jaki adapter i kabel dokładnie mi chodzi.
Ja jestem człowiekiem kulturalnym i spokojnym - do czasu, ale przenigdy nie zacznę inby pierwsza.
To nie jest moja wina, że jestem chora, muszę brać leki i czasem mój mózg wolniej pracuje. Poszły stosowne opinie na Google (a w opiniach tego sklepu z elektroniką jest więcej negatywnych traktujących o kulturze pana sprzedającego - także nie uroiło mi się).
Także... Jeśli pracujecie z ogólnie pojętymi ludźmi i traficie na kogoś, kto słabo kojarzy, słabo się wysławia, plącze się, nie rozumie od razu co się do niego mówi... NIE, to nie jest niemota i kretyn, na którym możecie się wyżyć. To zapewne jest człowiek z chorobą psychiczną, zalekowany schizofrenik albo ktoś z taką fobią społeczną, że ten wypad do sklepu i otworzenie ust było dla niego wysiłkiem na miarę zdobycia Himalajów. Trochę empatii, trochę szacunku, trochę zwykłej kultury.
Owszem, umiem się awanturować, ale nie zawsze uważam to za stosowne i adekwatne do sytuacji. A dzięki opiniom Google może właściciele lokali zainteresują się tym jak pracownicy traktują klientów.
Po Auchanie chodziłam z atakiem mizantropii i naprawdę źle się czułam, ale napisałam do Misia (czekającego w aucie) smsa i poczułam się lepiej.
Po powrocie do domu zrobiłam zapiekankę z makaronem, sosem i tym, co trzeba było zużyć żeby się nie zepsuło :) i nawet udało się nam podłączyć PlayStation 2 Slim do naszego telewizora.
Wcześniej kupiliśmy na Allegro adapter PS2-HDMI za całe 18 zł, ale problem był w tym, że aby móc go używać - należało najpierw uruchomić konsolę na jej "domyślnym" kablu z cinczami/eurozłączem i przestawić na odpowiedni tryb. No a jak podłączyć cincze/eurozłącze do nowoczesnego telewizora...? No właśnie. Nabyłam więc (właśnie u tego pana buca) adapter eurozłącze-HDMI i ku mojej radości/zdumieniu starożytna konsola zaskoczyła. Przełączyliśmy ją z Misiem na odpowiedni tryb i... okazało się, że adapter PS2-HDMI działa i ma naprawdę wspaniałą rozdzielczość oraz grafikę (jak na 20-letnią konsolę, oczywiście).
Także jestem zadowolona, chociaż nie wiem czy powinnam grać na konsoli o pełnej wartości kolekcjonerskiej. :D
A wieczór... a wieczór był przemiłą odmianą od użerania się z ludźmi w upalną pogodę.
Pojechaliśmy sobie na bliską (niecałe 8 km), ale bardzo interesującą wycieczkę do (znowu) Gliwic - tym razem odwiedziliśmy Radiostację gliwicką i uroczy park znajdujący się dookoła niej.
Siedzieliśmy sobie na ławce i obserwowaliśmy zachodzące za wieżą radiostacji słońce. Nastał wieczór, zrobiło się przyjemnie, a wrażenia upiększały kolorowe światła.
Powiedziałam Misiowi, że zawsze chciałam tak żyć.
Móc udać się na spacer w letni wieczór i mieć obok kogoś, kto będzie mi towarzyszyć. Ale nie jakąś koleżankę czy inną osobę, dla której byłam tylko opcją, ewentualnością, potrzebną tylko wtedy kiedy ktoś miał interes i chciał przysługi. A ja leciałam i jeszcze jak ostatnia idiotka cieszyłam się, że ktoś mnie lubi i jestem komuś potrzebna...
Ale te czasy są już dawno za mną. Skończyły się darmowe przysługi, więc skończyły się przyjaźnie. Pewne rzeczy, na które przez x lat przymykałam oko względem niektórych znajomych, zaczęły mnie naprawdę mocno uwierać, aż w końcu powiedziałam kilka rzeczy głośno i ups, nie mam już koleżanek. Ale myślę, że tak po prostu się zdarza - nie każda przyjaźń przetrwa próbę czasu i dorosłego życia.
Wracamy do domu - razem. Szczęśliwi. Mamy samochód, co po ponad 30 latach korzystania z komunikacji miejskiej jest niczym rajski ogród dla strudzonego wędrowca. W domu czekają koty, no i mama, która leży na czillu na kanapie i ogląda "Allo, Allo". Nie ma już wszczynającego awantury alkoholika, nie ma lęków, nie ma stresu co też wydarzy się za 5 minut, nie boli mnie żołądek - ze strachu, że po powrocie do domu zastanę nawalonego ojca i zrozpaczoną, wściekłą matkę i znowu na mnie spadnie cała odpowiedzialność za ogarnięcie tej sytuacji, przy wtórze wyzwisk tatusia.
Mam kogoś, kto mnie kocha - bezwarunkowo. Dla niego jestem priorytetem - tak jak on dla mnie, a nie opcją, kiedy akurat się nudzi lub potrzebna jest przysługa. Szanuje mnie, kocha, rozumie - ja jego też. Dbamy o siebie, o nasze potrzeby, o komunikację, o uczucia, o nasz cały wspólny dobrostan. Mamy dwa kotki, które są zdrowe - co po przedwczesnej stracie malutkiej Malinki jest dla nas bardzo ważne, a do tego pieska - pieska bez traum i przejść, którego nie trzeba specjalnie układać i z którym nie ma żadnych kłopotów. A który jest wspaniałym towarzyszem naszych wspólnych spacerów.
I didn’t know there were empty places in my heart until you came and filled them up - Quote by Jane Lee Logan
Na moim forum tylko dla znajomych napisałam cały elaborat na pewien temat. W końcu zrozumiałam dlaczego zakładam nowe strony i konta, a potem w dołku je kasuję, bo nie ma żadnego zainteresowania.
Nie chcę się zachowywać jak pewien znany w "branży F20" pan, który ma sto pomysłów na minutę, a po pięciu minutach wszystko usuwa, bo łapie odklejkę. Jest przez to denerwujący i nikt go nie traktuje poważnie. Ja nie chcę się tak zachowywać, a niestety często robię to...
Nie będę tutaj pisać co mną kierowało i co skąd się bierze, bo to zbyt prywatne sprawy, ale zrozumiałam i przetrawiłam temat. Już wiem, jakie problemy z dzieciństwa od lat pojawiały się w moim dorosłym toku myślenia. Jutro dodatkowo poruszę ten temat na sesji z terapeutką.
Z pomocą przyszedł mi całkowity przypadek. Przypadkowo postalkowałam jakiegoś randomowego faceta na FB i on miał na profilu link do swojego bloga. To była jedna strona, ale podzielona na kilka działów i to diametralnie różnych - po prostu gość pisał tam o wszystkich swoich pasjach. Na jednym blogu. No i załapałam koncept: to jest to! :)
Efektem tych rozkmin jest ta oto strona (tak, zaaranżowałam starą domenę): pipczyk-szczur.pl
Jest to "multiblog" o grach, książkach, fotkach i twórczości artystycznej. Zamiast miliarda stron - JEDNA.